Jednodniowa wyprawa na północ Szkocji, do zamku Dunrobin,
miała być czymś w rodzaju rekonesansu po długim lockdownie, znacznie dłuższym tu
niż w Anglii. Chciałam sprawdzić, jak wygląda zwiedzanie i przemieszczanie się
po kraju w warunkach wciąż panującego, częściowo, reżimu sanitarnego. Nie
planowałam dłuższego pobytu i zatrzymywania się w B&B, chociaż ceny do tego
teraz bardzo zachęcają.
To miał być po prostu kilkugodzinny ‘wypad’ do pięknego zamku,
a skończyło się wyprawą do najdalej wysuniętego na północ punktu, na ‘największej
wyspie’. Wyjazd wczesnym rankiem i powrót przed północą do domu, staje się powoli
standardem wielu moich tutejszych ‘podroży’.
Mam ten komfort, że mieszkam w tej części Szkocji, z której
łatwo jest się przemieścić w różnych kierunkach, dlatego też mogę sobie pozwolić
na jednodniowe wyprawy. Wyjazdy takie mają swoje plusy i minusy. Minusem niewątpliwie
jest czas, który przeznaczam na zwiedzanie. Z wiadomych względów, jest on
bardzo ograniczony. Czasami czuje się jak ten turysta z Chin, który zostaje dostarczony
na miejsce przez firmy, które wyspecjalizowały się w tego typu usługach. Pstrykam kilka fotek i dalej, byle szybciej i byle więcej.