Dzisiaj nie zamieszczam tradycyjnego postu.
Znalazłam na YouTube film, który mnie oczarował. Bez zbędnych
słów i opisów pokazuje piękno miejsca, w którym mieszkam.
Dzisiaj nie zamieszczam tradycyjnego postu.
Znalazłam na YouTube film, który mnie oczarował. Bez zbędnych
słów i opisów pokazuje piękno miejsca, w którym mieszkam.
Kilka lat temu, tuż po przyjeździe do Szkocji wraz z moją
znajomą, która mieszkała tu już od kilku lat, wybrałam się na zakupy. Poszukiwałam
letnich kreacji głównie sukienek, przewiewnych lnianych spodni i plecionych sandałów.
Gdy po godzinie spędzonej w przymierzalni z dumą pokazałam jej moje znaleziska - białą i niebieską zwiewną sukienkę na ramiączkach i dwie pary sandałków oraz koszyk z rafii, moja znajoma popatrzyła na mnie z politowaniem, a jej komentarz zupełnie mnie, mówiąc kolokwialnie ‘rozwalił’- ‘Ty naprawdę sadzisz, że będziesz miała szanse to założyć w trakcie szkockiego lata?’
Okazało się, że w pewnym sensie miała racje, kilka
kolejnych wakacji upłynęło mi pod parasolem; i to nie tym słonecznym, a właściwie
pod okryciem płaszcza przeciwdeszczowego. Trzy lata temu po raz pierwszy doświadczyłam
tu czegoś co my w Polsce określamy latem. Kilka dni spędziłam na okolicznych plażach
zażywając słonecznych kąpieli- wejście do wody ze względu na jej temperaturę raczej
nie wchodziło w rachubę.
Ten rok ponownie mnie zaskoczył- anomalie pogodowe dotarły również tutaj. Od dwóch tygodni utrzymuje się słoneczna pogoda, a od ostatniego weekendu, temperatury biją rekordy. Przy czym przy temperaturze 27 stopni jest tu tak gorąco, że trudno się oddycha i porusza. Dla mnie temperatura odczuwalna to przynajmniej 35 stopni. Za wszystko odpowiada klimat, a dokładnie mówiąc panująca tu wilgotność powietrza.
W czasie, gdy my w Polsce przygotowujemy się do dnia
Wszystkich Świętych, mieszkańcy Wysp Brytyjskich, podobnie jak pozostałe kraje
anglosaskie przygotowują się do świętowania Halloween.
Powiedzenie 'Happy Halloween', towarzyszy w tych dniach
wszystkim powitaniom i pożegnaniom. Przyznam, że mimo ogromnej dozy tolerancji
trudno było mi się do tego przez długi czas przyzwyczaić. Po kilku latach
mieszkania wśród Szkotów powoli adoptuje się do tutejszych zwyczajów i tradycji,
jednak te dni zawsze pozostaną dla mnie czymś więcej. I nie wynika to z jakieś
przesadniej religijności, a raczej z wychowania i zwyczajów panujących w moim
domu.
Nie zamierzam się przyłączać do dyskusji czy obchodzenie
tego święta jest zgodne z naszą katolicką tradycją, i czy powinno się go w
naszym kraju zakazać. Nadmienię jedynie, że zarówno Dzień Wszystkich Świętych jak
i Halloween mają pogańskie korzenie. I na tym kończę ten wątek.
Wraz z nadejściem astronomicznej jesieni ponownie przywitaliśmy
iście szkocką pogodę. Zmiana była dla mnie zbyt drastyczna, zwłaszcza że końcówka
lata nie szczędziła słonecznych dni. Słońce i temperatura przekraczająca 20
stopni pozytywnie nastawiały i zachęcały do wypadów na plaże lub rowerowych
wycieczek.
Mam to szczęście, że w miejscu, w którym mieszkam plaż
jest pod dostatkiem, jak i ścieżek rowerowych. Dodatkowo wszystkie plaże połączone
są szlakiem, który ciągnie się ładnych kilka kilometrów. To miejsce wręcz stworzone
dla zagorzałych piechurów i miłośników pięknych widoków.
Wielokrotnie, w moich postach, zabierałam was na otaczające mnie plaże. Zaliczyłam już wszystkie w Moray. Co nie oznacza, że nasyciłam się ich krajobrazem i widokiem spienionych fal Moray Firth.
Kilka lat temu (jak ten czas leci) umieściłam na tym
blogu post o tym samym tytule. Pamiętam maile i pozytywne komentarze na Facebooku,
które od was otrzymałam. Najbardziej zapadło mi w pamięć pytanie- ‘Gdzie jest
tak pięknie?’
Odpowiedz jest oczywista – w Szkocji, a dokładnie w rejonie,
w którym mieszkam Moray.
Postanowiłam więc do tematu wrócić. Miejsce, które dzisiaj wam przedstawiam odwiedziłam na początku
zeszłego tygodnia. Było ciepło, ale niestety bezsłonecznie. Trochę odebrało mi
to przyjemność zwiedzania. Cóż nie wszystko można mieć i trzeba się cieszyć tym
co nam dane, a brak słonecznej pogody został zrekompensowany spotkaniem ciekawej
osoby, ale o tym w dalszej części postu.
Wiosna nie potrafi się w tym roku jakoś rozwinąć, a ja czuję się jakbym nie mogła się wybudzić z zimowego snu. Z jednej strony mam ochotę wybrać się w dalszą wyprawę, z drugiej, ze względu na pogodę, nie chce mi się ruszać z domowych pieleszy. Prawdę mówiąc po licznych remontach i przeróbkach mój dom w końcu przypomina miejsce, w którym czyje się bardzo dobrze i chętnie w nim przebywam zajmując się ogrodem i ‘drobnymi zabiegami kosmetycznymi’, upiększającymi przestrzeń wokół mnie.
Wiosna w tym roku jakoś nie może się rozkręcić. Po kilku słonecznych
dniach w połowie marca nie pozostało już śladu. Od ponad trzech tygodni, na przemian, pada śnieg, drobny grad lub deszcz. Temperatura nie przekracza 14 stopni. Nic
więc dziwnego, że mocno zielone o tej porze roku drzewa, bardzo leniwie wypuszczają
w tym roku liście.
Komplikuje to też mocno moje plany wyjazdów. Szczerze
powiedziawszy nie chce mi się ruszać z domu, gdy pogoda jest tak kapryśna i
nieobliczalna.
Ostatnio zaplanowałam wyjazd do Fort Wiliam, ale w
ostatniej chwili, właśnie ze względu na pogodę musiałam zweryfikować moje
plany.
Nie padało, co prawda, w rejonie, w którym mieszkam, ale
Okolice Ben Nevis (przynajmniej wg informacji pogodowych wyszukanych w necie)
już tak przyjaźnie się nie prezentowały i nie zachęcały do długich wiosennych spacerów.
Na szczęście w Moray zawsze jest to robić. Jak
wielokrotnie przekonaliście się czytając mój blog, miejsc do spacerowania i
zwiedzania jest tu dostatek.
I tak kolejny dzień spędziłam przy dobrej kawie i na długim spacerze w parku otaczającym Brodie Castle.
Bow Fiddle Rock to chyba najbardziej obfotografowane i
najczęściej odwiedzane (oprócz lokalnych destylarni) miejsce w Moray. Nie ma
konta na Instagramie czy też Facebooku, na którym nie pojawiłyby się jego
zdjęcia. Nic w tym dziwnego - jego fotografowanie jak i odwiedzanie (w
przeciwieństwie do tutejszych destylarni) nigdy, prawdziwemu miłośnikowi
tutejszych klimatów, się nie znudzi. Zwłaszcza gdy spacer, brzegiem morza,
można odbyć w tak sprzyjających okolicznościach przyrody(pogody) jakie towarzyszyły
nam w miniony weekend.
Zapytacie z pewnością, dlaczego po ponad 3 latach od
umieszczenia pierwszego postu na tym blogu, opisuje tak znane i rozpoznawalne, nie
tylko w Szkocji, miejsce?
Portnockie, w którym to mieści się oważ formacja skalna, już
opisywałam i to w jednym z pierwszych postów. Skupiłam się wtedy jednak na
samej wiosce i jej malowniczej architekturze. Małe, rybackie domki, z
charakterystycznie wykończonymi oknami zachwycą każdego. Skały i gromadnie
obsiadające je ptaki, wobec mojego ówczesnego zachwytu nad tutejszą architekturą,
musiały poczekać.
Po powrocie z urlopu rzuciłam się w wir pracy i trochę przesadziłam z ilością spędzonych w niej godzin. W piątek wieczorem byłam tak zmęczona zarówno fizycznie, jak i psychicznie, że nadawałam się na kolejny urlop. Nie powtórzę już więcej tego błędu i nie zgodzę się na dodatkowe godziny, zwłaszcza gdy pogoda za oknem będzie tak przyjemna jak w miniony weekend.
Od blisko dwóch tygodni można się po ponownie poruszać po
całej Szkocji. Nie znaczy to, że wszystkie miejsca ponownie stoją otworem.
Wiele biznesów ponownie otworzy się w ciągu kolejnych kilku tygodni, a
ograniczenia, jak również konieczność przestrzegania reżimu sanitarnego, nie znikną
prawdopodobnie przez kolejne długie miesiące.
Nie zmienia to faktu, że jak na razie epidemia w Szkocji
przechodzi, mam nadzieje, do historii i wszystko wskazuje na to, że bez
większych problemów odbędą się zaplanowane na 7 maja wybory do tutejszego
Parlamentu.
Nie wyborom jednak (na które się wybieram) jak i korono
wirusowi chciałam poświecić ten post, ale ponownie otwierającej się możliwości
poruszania po kraju.
Ja w tym roku postanowiłam się skupić na Szkockim
wybrzeżu. Widok morza, niezależnie od pogody, zawsze działał na mnie
uspokajająco. Wypady na pobliskie plaże pozwalały mi przetrwać ten ciężki okres.
I tym razem na cel mojej pierwszej po pandemicznej
wyprawy wybrałam morze, a dokładniej widok na nie z niezwykłego miejsca w
Moray.
Tą wieś, osadę rybacką opisałam już na jednym z pierwszych, na tym blogu, postów. Skupiłam się wtedy jednak na plaży, zatoce i związanej z nią historii powstania narodowej szkockiej zupy – Cullen Skink.
Kiedy kilka lat temu sprowadziłam się do Szkocji, nie spodziewałam
się, że zamieszkam w pobliżu miejsca, do którego ściągają ludzie z całego świata,
aby odzyskać równowagę w życiu i na nowo odkryć własną drogę. Nie ukrywam, że
ja również uległam jego urokowi i chętnie tu przyjeżdżam, gdy nawarstwi mi się
wiele spraw, tak wiele, że zaczynam miotać się w miejscu i nie wiem, za którą mam
się najpierw zabrać, aby ruszyć we właściwym kierunku.
Nauczyłam się, że w takich sytuacjach należy się zatrzymać.
Wyłączyć wszystko- telefon, laptop, wiadomości i skupić się jedynie na własnych
potrzebach. Wszystko inne może poczekać.
Miejsce, w którym tysiące osób, w tym ja, odzyskuje równowagę
i po wizycie w którym wstępuje w nie ‘nowa energia’ opisywałam kilka miesięcy
temu na tym blogu. To Fundacja Findhorn.
Tym razem wizytę tu połączyłam z jeszcze jedną przyjemnością, ale o niej w dalszej części postu.
Wraz z zakończeniem egzaminów dojrzałości, zainteresowanie tekstem znacznie spadło, ale wciąż są jacyś maruderzy, którzy treści takich szukają. 😊
Z pewnością zastanawiacie się, dlaczego wracam do tematu. Matury, które niewątpliwie były przyczyną poszukiwania informacji takowyż, przecież dawno się skończyły, a moda na wiedzę wszelaką, wiele lat temu, została zastąpiona modą na ‘fajną’ fotkę na Instagramie. Otóż, kilka dni temu postanowiłam poszukać wycieczek jedno, dwudniowych, które pozwoliłyby mi zwiedzić, w pigułce, z przewodnikiem, Isle of Skye i wybrane rejony Highlandów. Jedna z wypraw była zatytułowana ‘Śladami Makbeta’. Oczywiście postanowiłam się jej przyjrzeć i sprawdzić czy w ofercie znajdę miejsca i informacje, do których wcześniej nie dotarłam i które mnie miło zaskoczą.
Niestety jak zwykle pojawiły się w niej te same propozycje – zwiedzanie miejsc znanych głównie szekspirowskiego Makbeta- Iverness i Cowdor Castle, a nie tych, które rzeczywiście związane są z prawdziwą historią tego szkockiego króla, przedstawionego w tak złym świetle przez angielskiego dramatopisarza.