sobota, 15 września 2018

"In Raspberry Bushes" at Wester Hardmuir Fruit Farm

Kiedy ma się dwadzieścia lat i słyszy się opowieści o ludziach, którzy porzucają wygodne życie w dużym mieście i osiedlają się w Bieszczadach, na kompletnym odludziu, aby w zimowe wieczory wsłuchiwać się w wycie wygłodniałych wilków a latem dokarmiać sarenki, które zawitały w okolice obejścia, to jedyna myśl, jaka wówczas przychodzi  do głowy, to stwierdzenie - ten człowiek chyba jest szalony!

Jak można tak żyć? Z dala od cywilizacji, gdzieś na końcu świata bez dostępu do wszelkich rozrywek i atrakcji dużego miasta?
Wraz z upływem czasu nasz stosunek do życia zmienia się i pewne sprawy postrzegamy inaczej. Otóż okazuje się, że można, i to całkiem dobrze i na dodatek można być szczęśliwym, co nieczęsto zdarza się zblazowanym i z reguły cynicznym wobec świata i otaczającej ich rzeczywistości mieszczuchom.

W opinii wielu moich znajomych mieszkam na końcu świata. Dla mnie życie tu, na szkockiej prowincji, jest czymś naturalnym. Kiedyś w rozmowie padło stwierdzenie- przecież tu nic nie ma! Tylko same owce i barany!

Co do baranów to się zgadzam. Każdy kto nie ma wyobraźni i nie potrafi czerpać radości z tego co go otacza, nim jest (bez obrazy😊). To prawda, że różne atrakcje i rozrywki nie kuszą tu nas tak jak to bywa w dużym mieście. Na każdym rogu nie znajdziecie reklamy nowego koncertu, przedstawienia czy też innego eventu. Nikt wam nie podsuwa pod nos gotowych rozwiązań. Tu trzeba użyć wyobraźni, niestety nie każdy ją ma i nic dziwnego, że naokoło widzi tylko same barany…

Uwierzcie mi, ja się tu nie nudzę. Brakuje mi często weekendu, aby zobaczyć i zwiedzić to co zaplanowałam. W okolicy jest zawsze mnóstwo ciekawych ewentów i lokalnych festiwali. Co tydzień jest coś nowego i inspirującego. A jak naprawdę potrzebuje sztuki przez wielkie ‘S’, to wybieram się do Edynburga lub Glasgow. Bilet na samolot do Londynu też nie jest drogi. W ostateczności pozostaje wyprawa do ojczyzny.
To, co dla mnie, w życiu tu jest najlepsze, to czyste powietrze i źródlana woda, a także bliskość farm, na których mogę zaopatrzyć się w doskonałej jakości, świeże produkty- organiczne owoce, warzywa, mleko, mięso, jaja. Dla mnie to autentyczny fun, kiedy mogę sama pozrywać truskawki, maliny, porzeczki z krzewów. Jest to niezwykle odstresowujące i odprężające. Przy tym zbierając owoce mogę je jeść prosto z krzaków, do woli, bez ograniczeń. Zawsze dużo więcej trafia ich do mojego żołądka niż do koszyczka. A jeśli akurat w danym dniu nie mam ochoty na zbieranie, to mogę je po prostu kupić w sklepie znajdującym się na farmie. Świeże lokalne truskawki w połowie listopada. Czyż to nie brzmi dobrze?

Na farmy przyjeżdżają tu całe rodziny z dziećmi. Jest to dla nich coś w rodzaju placu zabaw z biegającymi po podwórku kurami, kaczkami czy gęśmi. Można przytulić małą kózkę lub owieczkę, pojeździć na kucyku, czy też nakarmić krowę. Jak ktoś się znudzi to może skorzystać z placu zabaw lub zasiąść wygodnie w farmianym bistro i delektować się pysznościami przyrządzonymi przez szefa kuchni. Nie trzeba godzinami stać przy garach, aby przyrządzać coś pysznego dla rodziny. Za niewielkie pieniądze można zjeść niedzielny obiad i przy okazji poruszać się trochę na świeżym powietrzu.

Coś innego? Nudne? Nie dla mnie.

Down in raspberry bushes, hidden from the world
We got lost together. Long
Were we picking fruits freshly born
And your fingers were blindly blood-coloured

A breeze buzzed mischievously as if to scare the flowers
A leave sickly turned his rusty scars to the sun
Spider webs sparkled wet and torn
And a hairy beetle walked the path for hours

Za każdym razem, kiedy zbieram maliny na farmie Wester Hardmuir Fruit, przywołuję w myślach wiersz Bolesława Leśmiana- ‘W malinowym chruśniaku’... 














1 komentarz: