Ze słonecznego lata niemal
niezauważalnie wkroczyłam w głęboką jesień. Nie pamiętam dokładnie, kiedy to
się stało. Może wtedy, gdy poranne powietrze po raz pierwszy pachniało chłodem,
a słońce zaczęło wschodzić nieco później jakby i ono potrzebowało dłuższego snu.
A może wtedy, gdy z drzew zaczęły
spadać pojedyncze, złote liście — jeszcze nieśmiało, jak pierwsze zwiastuny
zmiany.
Zanim się zorientowałam, lato
odeszło. Bez pożegnania, bez ostatniego gestu. Cicho, jak ktoś, kto nie lubi
dramatów.
A jednak
ono ciągle jest we mnie. Wciąż czuję jego obecność pod skórą — ciepło, które
słońce zostawiło na moich ramionach, i tę „szkocką opaleniznę”, która, wbrew
wszystkiemu, trzyma się zaskakująco dobrze.
Tego roku lato było wyjątkowe — rozświetlone, hojne, długie. Takie, które otulało ciało i duszę. Nie goniło nigdzie. Pozwalało trwać.
