Ze słonecznego lata niemal
niezauważalnie wkroczyłam w głęboką jesień. Nie pamiętam dokładnie, kiedy to
się stało. Może wtedy, gdy poranne powietrze po raz pierwszy pachniało chłodem,
a słońce zaczęło wschodzić nieco później jakby i ono potrzebowało dłuższego snu.
A może wtedy, gdy z drzew zaczęły
spadać pojedyncze, złote liście — jeszcze nieśmiało, jak pierwsze zwiastuny
zmiany.
Zanim się zorientowałam, lato
odeszło. Bez pożegnania, bez ostatniego gestu. Cicho, jak ktoś, kto nie lubi
dramatów.
A jednak
ono ciągle jest we mnie. Wciąż czuję jego obecność pod skórą — ciepło, które
słońce zostawiło na moich ramionach, i tę „szkocką opaleniznę”, która, wbrew
wszystkiemu, trzyma się zaskakująco dobrze.
Tego roku lato było wyjątkowe — rozświetlone, hojne, długie. Takie, które otulało ciało i duszę. Nie goniło nigdzie. Pozwalało trwać.
Ranki zaczynały się zapachem kawy
w ogrodzie, a wieczory — cichym cykaniem świerszczy i rozmowami przy ziołowej
herbatce, które przeciągały się do późna.
Słońce rozpieściło mnie swoją obecnością, jakby chciało powiedzieć:
„Zatrzymaj ten moment. Zapamiętaj, jak to
jest, gdy wszystko jest proste i jasne.”
A potem, niemal z dnia na dzień, świat się zmienił.
Światło stało się inne — miękkie,
łagodniejsze, czasem nawet nostalgiczne.
Wschody słońca są chłodne i przejrzyste, jakby niebo myło się z resztek
letniego kurzu.
Wieczory pachną dymem i mokrymi liśćmi. Czas zwolnił. Nawet dźwięki wydają się
cichsze, stonowane — jakby cały świat mówił półgłosem.
Jesień
ma w sobie coś, czego lato nie potrafi dać — spokój i zgodę.
Zamiast krzyku kolorów jest tu szept barw: rdzawy, miodowy, brunatny.
W tym czasie uczę się uważności. Zauważam rzeczy, których wcześniej nie dostrzegałam — delikatne pajęczyny na krzewach, dźwięk stąpania po wilgotnych liściach, ciężar powietrza o poranku.
Uczę się, że każda zmiana, nawet
ta, która pachnie końcem, niesie w sobie nowy początek.
Jesień
to czas podsumowań. W naturze wszystko dojrzewa i powoli cichnie — a ja czuję,
że dzieje się ze mną to samo. Patrzę wstecz, myślę o tym, co przyniosło lato —
o spotkaniach, drobnych radościach, chwilach, które minęły szybciej, niż
chciałabym.
Jest we mnie wdzięczność, ale i pewien rodzaj melancholii.
Nie tej bolesnej, lecz łagodnej — która przypomina, że wszystko w życiu ma swój
rytm i sens.
Czasem, gdy wychodzę na spacer, czuję, jak wiatr przemyka między gałęziami i niesie ze sobą echo tamtych upalnych dni.
Może to tylko złudzenie, a może naprawdę w każdym powiewie jesieni jest jeszcze
odrobina lata — wspomnienie ciepła, które nie zniknęło, tylko przeszło w coś
spokojniejszego, dojrzalszego. Tak jak w nas.
Bo przecież zmieniamy się razem z porami roku — uczymy się od nich trwania i odpuszczania.
Kiedyś nie lubiłam jesieni.
Wydawała mi się smutna, szara, pełna pożegnań.
Dziś wiem, że to nieprawda.
Jesień nie zabiera — tylko zamyka
to, co już dojrzało.
Daje przestrzeń na odpoczynek, zatrzymanie, refleksję.
Uczy, że czasem trzeba pozwolić
rzeczom odejść, by zrobić miejsce na nowe.
A jednak, nawet gdy wieczory stają się coraz dłuższe, a wiatr coraz chłodniejszy, we mnie wciąż trwa lato. Nie to z kalendarza, ale to wewnętrzne — pełne światła, wdzięczności i ciepła. Może właśnie o to chodzi w dorosłym życiu: nauczyć się nie żegnać zbyt gwałtownie, tylko zabierać w sobie to, co dobre — i pozwolić temu świecić w środku, nawet gdy świat za oknem pogrąża się w szarości.







Brak komentarzy:
Prześlij komentarz