Dzisiaj nie zamieszczam tradycyjnego postu.
Znalazłam na YouTube film, który mnie oczarował. Bez zbędnych
słów i opisów pokazuje piękno miejsca, w którym mieszkam.
Dzisiaj nie zamieszczam tradycyjnego postu.
Znalazłam na YouTube film, który mnie oczarował. Bez zbędnych
słów i opisów pokazuje piękno miejsca, w którym mieszkam.
(Wpis zawiera lokowanie produktu). Od kilku lat planuje przejechanie jednej z najbardziej
znanych tras w Szkocji, a może należałoby powiedzieć w całym Zjednoczonym Królestwie
- North Coast 500. Trzy lata temu, w dobie Covidowych obostrzeń udało mi się pokonać
odcinek pomiędzy Inverness a Thorso (link tutaj). Wyprawa była dość
spontaniczna. W planach na ten dzień miałam jedynie zwiedzenie Dunrobin Castle (link tutaj),
a dotarłam do John O'Groats.
Widoki, mnie zauroczyły. Podróż planowałam powtórzyć, po
wcześniejszym przygotowaniu się do wyprawy. Różne zbiegi okoliczności sprawiły,
że nie udało mi się zrealizować moich planów. Tak naprawdę to w ostatnich dwóch
latach niewiele ruszałam się z domu, poza sprawdzonymi i koniecznymi wyprawami
– wyjazdy do Polski czy też wyprawy do Edynburga.
W tym roku postanowiłam to zmienić, zwłaszcza, że pogoda aż się prosi, aby nie spędzać czasu jedynie w przydomowym ogródku - na uporządkowanie, którego wykorzystałam większość swojego tegorocznego urlopu. Tę pozostałą (cześć) postanowiłam podzielić na zwiedzanie Szkocji i być może wypad do Paryża- nie samą Szkocja przecież człowiek żyje!
Kilka lat temu, tuż po przyjeździe do Szkocji wraz z moją
znajomą, która mieszkała tu już od kilku lat, wybrałam się na zakupy. Poszukiwałam
letnich kreacji głównie sukienek, przewiewnych lnianych spodni i plecionych sandałów.
Gdy po godzinie spędzonej w przymierzalni z dumą pokazałam jej moje znaleziska - białą i niebieską zwiewną sukienkę na ramiączkach i dwie pary sandałków oraz koszyk z rafii, moja znajoma popatrzyła na mnie z politowaniem, a jej komentarz zupełnie mnie, mówiąc kolokwialnie ‘rozwalił’- ‘Ty naprawdę sadzisz, że będziesz miała szanse to założyć w trakcie szkockiego lata?’
Okazało się, że w pewnym sensie miała racje, kilka
kolejnych wakacji upłynęło mi pod parasolem; i to nie tym słonecznym, a właściwie
pod okryciem płaszcza przeciwdeszczowego. Trzy lata temu po raz pierwszy doświadczyłam
tu czegoś co my w Polsce określamy latem. Kilka dni spędziłam na okolicznych plażach
zażywając słonecznych kąpieli- wejście do wody ze względu na jej temperaturę raczej
nie wchodziło w rachubę.
Ten rok ponownie mnie zaskoczył- anomalie pogodowe dotarły również tutaj. Od dwóch tygodni utrzymuje się słoneczna pogoda, a od ostatniego weekendu, temperatury biją rekordy. Przy czym przy temperaturze 27 stopni jest tu tak gorąco, że trudno się oddycha i porusza. Dla mnie temperatura odczuwalna to przynajmniej 35 stopni. Za wszystko odpowiada klimat, a dokładnie mówiąc panująca tu wilgotność powietrza.
Inverness to miejsce, do którego zawsze chętnie będę wracać
i to nie tylko w celach typowo turystycznych. Miasto to ma wszystko czego tak naprawdę
potrzebuje, aby od czasu do czasu wyrwać się z wiejskich klimatów, w którym żyje.
Czasami ta ‘wiejskość’ i rytm małego miasta zaczyna mi doskwierać. Równocześnie
na sama myśl, że miałabym ponownie zamieszkać w wielkim mieście, ba nawet spędzić
w nim kilka dni, dostaje bólu głowy. Inverness z jego namiastką wielkomiejskości
pozwala mi na zaspokojenie moich tęsknot za dużym miastem, a równocześnie mnie
nie meczy, ba nawet pozwala na szybką regenerację sił po intensywnym przeszukiwaniu
lokalnych sklepów😊
I tym razem zakupy, a przede wszystkim potrzeba odświeżenia letniej garderoby przyciągnęła mnie do miasta. Co prawda po lockdownie wiele sklepów wycofało się z Inverness, czy też na stałe przeniosło się ze sprzedażą do Internetu, i na zakupy przez duże ‘Z’ najlepiej wybrać się do Aberdeen, to jednak w dalszym ciągu wybór pozostaje większy niż w Elgin. Poza tym jest tu niezliczona ilość małych knajpek i bistro, gdzie można uraczyć się daniami kuchni z różnych zakątków świata.
Od kilku miesięcy głównym tematem spotkań z moimi
znajomymi są wzrastające koszty życia na Wyspach. Wielu z nas martwi się jak zmieniająca
się sytuacja wpłynie na nasze życie i czy poradzimy sobie z płatnościami za rosnące
rachunki za energie i gaz. W podobnym tonie jak nasze rozmowy utrzymane są również
programy BBC. Tymczsem, gdy spojrzy się na ulice tutejszych miast, a na nich niezliczone
rzesze ludzi oblegających tutejsze sklepy, aż trudno uwierzyć, że Wielka Brytania
zmaga się z kryzysem kosztów życia.
Podczas gdy ja mocno zaciskam pasa i odkładam (z coraz większym trudem), każdego zarobionego funta, Brytyjczycy zachowują się tak jakby żyli w czasach największej prosperity. Są uśmiechnięci, świętują w pubach i restauracjach przy byle nadarzającej się okazji.
W czasie, gdy my w Polsce przygotowujemy się do dnia
Wszystkich Świętych, mieszkańcy Wysp Brytyjskich, podobnie jak pozostałe kraje
anglosaskie przygotowują się do świętowania Halloween.
Powiedzenie 'Happy Halloween', towarzyszy w tych dniach
wszystkim powitaniom i pożegnaniom. Przyznam, że mimo ogromnej dozy tolerancji
trudno było mi się do tego przez długi czas przyzwyczaić. Po kilku latach
mieszkania wśród Szkotów powoli adoptuje się do tutejszych zwyczajów i tradycji,
jednak te dni zawsze pozostaną dla mnie czymś więcej. I nie wynika to z jakieś
przesadniej religijności, a raczej z wychowania i zwyczajów panujących w moim
domu.
Nie zamierzam się przyłączać do dyskusji czy obchodzenie
tego święta jest zgodne z naszą katolicką tradycją, i czy powinno się go w
naszym kraju zakazać. Nadmienię jedynie, że zarówno Dzień Wszystkich Świętych jak
i Halloween mają pogańskie korzenie. I na tym kończę ten wątek.
Wraz z nadejściem astronomicznej jesieni ponownie przywitaliśmy
iście szkocką pogodę. Zmiana była dla mnie zbyt drastyczna, zwłaszcza że końcówka
lata nie szczędziła słonecznych dni. Słońce i temperatura przekraczająca 20
stopni pozytywnie nastawiały i zachęcały do wypadów na plaże lub rowerowych
wycieczek.
Mam to szczęście, że w miejscu, w którym mieszkam plaż
jest pod dostatkiem, jak i ścieżek rowerowych. Dodatkowo wszystkie plaże połączone
są szlakiem, który ciągnie się ładnych kilka kilometrów. To miejsce wręcz stworzone
dla zagorzałych piechurów i miłośników pięknych widoków.
Wielokrotnie, w moich postach, zabierałam was na otaczające mnie plaże. Zaliczyłam już wszystkie w Moray. Co nie oznacza, że nasyciłam się ich krajobrazem i widokiem spienionych fal Moray Firth.
Są takie miejsca na mojej szkockiej mapie, do których
chętnie wracam, są też takie tematy, o których mogłabym pisać, bez końca. Dzisiejszy post będzie pośrednio miksem – wracam bowiem do legendy,
którą już przedstawiłam na tym blogu (jako jedną z wielu), a zarazem, wstyd się przyznać,
po raz pierwszy odwiedzam miejsce z nią związane, które położone jest zaledwie
10 mil od mojego domu!
Post poświęcony legendom Moray cieszył się i nadal cieszy
dużą poczytnością na moim blogu. Opisałam w nim znane mi legendy związane z regionem,
w którym mieszkam. Wszystkich zainteresowanych zachęcam do jego przeczytania-
link tutaj.
Jedna z tych legend należy do moich ulubionych – opowiada
bowiem o człowieku, który żył w bardzo mrocznych dla Szkocji czasach- płonących
stosów i polowań na czarownice, a jego ekscentryczny tryb życia jak i umiłowanie
wszelkich nauk ścisłych budziły we współczesnych podejrzenia o najgorsze rzeczy.
Mimo to nie wahał się żyć według własnych reguł przez co często
narażał się na pomówienie o czarną magie. Jednak dzięki swojemu majątkowi i
licznym koneksjom, skutecznie unikał oskarżeń czary i kontakty z diabłem.
Moja ulubiona legenda to opowieść o Robercie Gordon, znanym powszechnie Czarnoksiężnikiem z Gordonstoun.
Szkockie lato, a raczej jego brak, w naszym polskim rozumieniu
lata. Przyznam się Wam szczerze, że w tym roku, po raz pierwszy, chce uciec gdzieś
na południe Europy i marzę o wylegiwaniu się na ciepłym piasku, z widokiem na
lazurowe morze.
Pogoda jest okropna! Pada, wieje, temperatura
16 stopni. Mój nowy nabytek - bujany fotel jajko, ciągłe pozostaje szczelnie
zapakowany i czeka w szopie na bardziej słoneczne dni. A tych na horyzoncie nie
widać.
A bardzo by się przydało. Przez sześć ostatnich tygodni
zmagałam się z okropnym zapaleniem zatok. Kaszel, katar i nieustający ból głowy
mocno mnie wymęczyły. Pogoda panująca na zewnątrz nie ułatwiała mi
rekonwalescencji.
Ale wszystkim z Wam, którzy teraz marzą o chłodniejszym lecie, gorąco (no może to nienajlepsze słowo) polecam odwiedzenie, w tym okresie, Szkocji. Jeśli upały was meczą, to tu z pewnością od nich odpoczniecie.
Kilka lat temu (jak ten czas leci) umieściłam na tym
blogu post o tym samym tytule. Pamiętam maile i pozytywne komentarze na Facebooku,
które od was otrzymałam. Najbardziej zapadło mi w pamięć pytanie- ‘Gdzie jest
tak pięknie?’
Odpowiedz jest oczywista – w Szkocji, a dokładnie w rejonie,
w którym mieszkam Moray.
Postanowiłam więc do tematu wrócić. Miejsce, które dzisiaj wam przedstawiam odwiedziłam na początku
zeszłego tygodnia. Było ciepło, ale niestety bezsłonecznie. Trochę odebrało mi
to przyjemność zwiedzania. Cóż nie wszystko można mieć i trzeba się cieszyć tym
co nam dane, a brak słonecznej pogody został zrekompensowany spotkaniem ciekawej
osoby, ale o tym w dalszej części postu.
Wiosna nie potrafi się w tym roku jakoś rozwinąć, a ja czuję się jakbym nie mogła się wybudzić z zimowego snu. Z jednej strony mam ochotę wybrać się w dalszą wyprawę, z drugiej, ze względu na pogodę, nie chce mi się ruszać z domowych pieleszy. Prawdę mówiąc po licznych remontach i przeróbkach mój dom w końcu przypomina miejsce, w którym czyje się bardzo dobrze i chętnie w nim przebywam zajmując się ogrodem i ‘drobnymi zabiegami kosmetycznymi’, upiększającymi przestrzeń wokół mnie.
Wiosna w tym roku jakoś nie może się rozkręcić. Po kilku słonecznych
dniach w połowie marca nie pozostało już śladu. Od ponad trzech tygodni, na przemian, pada śnieg, drobny grad lub deszcz. Temperatura nie przekracza 14 stopni. Nic
więc dziwnego, że mocno zielone o tej porze roku drzewa, bardzo leniwie wypuszczają
w tym roku liście.
Komplikuje to też mocno moje plany wyjazdów. Szczerze
powiedziawszy nie chce mi się ruszać z domu, gdy pogoda jest tak kapryśna i
nieobliczalna.
Ostatnio zaplanowałam wyjazd do Fort Wiliam, ale w
ostatniej chwili, właśnie ze względu na pogodę musiałam zweryfikować moje
plany.
Nie padało, co prawda, w rejonie, w którym mieszkam, ale
Okolice Ben Nevis (przynajmniej wg informacji pogodowych wyszukanych w necie)
już tak przyjaźnie się nie prezentowały i nie zachęcały do długich wiosennych spacerów.
Na szczęście w Moray zawsze jest to robić. Jak
wielokrotnie przekonaliście się czytając mój blog, miejsc do spacerowania i
zwiedzania jest tu dostatek.
I tak kolejny dzień spędziłam przy dobrej kawie i na długim spacerze w parku otaczającym Brodie Castle.